Author Archives: Marta Majorek

Taniec z papierami, czyli administracyjne korowody cz. I

Początkowo wydawało się, że jeśli posiadamy dobry projekt, to wszystko pójdzie gładko. Kiedyś już pisałam o administracyjnych korowodach, ale postanowiłam wrócić do tematu, ponieważ mamy maj, a pozwolenia na budowę jeszcze nie ma. Zaznaczę tylko, że procedurę rozpoczęliśmy w październiku. Dlaczego pozwolenia brak? Otóż dlatego, że w naszym kraju mamy do czynienia z rozdrobnieniem kompetencyjnym. W momencie delegowania zadań jednostkom samorządu terytorialnego, różne urzędy na rozmaitych szczeblach (gminnym, powiatowym, wojewódzkim) zyskały  kompetencje do wydawania  zaświadczeń i dokumentów niezbędnych do uzyskania pozwolenia na budowę.

 

Pozwolenie jest w naszym wypadku konieczne, ponieważ jak się dowiedziałam, działka leży w tak zwanym obszarze interwencji (park krajobrazowy) gdzie obowiązuje pozwolenie i nie można skorzystać ze ścieżki zgłoszenia. Wracając do licznych urzędów, które wydają niezbędną dokumentację. Otóż każdy urząd działa tradycyjnym trybem administracyjnym, regulowanym przez Kodeks postępowania administracyjnego, zatem każdy z nich ma 30 dni na wydanie decyzji. Oczywiście jest zawsze szansa, że zaświadczenie pojawi się wcześniej, ale wymaga to jeżdżenia, proszenia, przypominania się, telefonowania, słowem nagabywania urzędników. Tak też robiłam i miałam nadzieję, że w końcu dokumentacja będzie dla urzędu kompletna. Pomijając szczegóły związane ze stroną projektową, gdzie było szereg uwag, ograniczę się jedynie do kwestii wyłącznie “papierkowych”.
W pierwszej kolejności, działka w momencie kupna była objęta miejscowym planem zagospodarowania przestrzennego z przeznaczeniem na cele budowlane. Okazało się jednak, że grunt jest gruntem rolnym i mimo tego, że jest plan, trzeba ją najpierw odrolnić. Odrolnienie wymaga mapy, z wyrysowanym terenem wyłączenia, opieczętowanej przez projektanta. Mapę zdobyłam, złożyłam wszystkie wnioski do właściwego urzędu (wydział geodezji na szczeblu starostwa) i wyłączenie uzyskałam, po uzupełnieniu jednego braku w postaci wymaganej pieczątki projektanta. Uprzednio jednak musiałam się udać do właściwej gminy i uzyskać wypis i wyrys z planu zagospodarowania przestrzennego, na który również należało zaczekać. Wydawało się, że to jedyny brak od strony papierkowej, ponieważ tylko ten był wskazany w piśmie wzywającym do uzupełnienia. Po złożeniu uzupełnienia, wszczęto procedurę wydawania pozwolenia na budowę. Choć nie jest to koniec historii…

Posted in Bez kategorii

Pozwolenia, zezwolenia i zaświadczenia od proboszcza

Początkowo wydawało mi się, że z rozpoczęciem budowy nie będzie jakiegokolwiek problemu. W roku 2015 w życie weszły przepisy, które znacząco miały procedurę uzyskania mocno uprościć, dodatkowo można już skorzystać ze ścieżki alternatywnej, czyli iść trybem tak zwanego zgłoszenia. Druga możliwość stwarza jednak problemy, a mianowicie, jako procedura równoległa, nie jest do końca jeszcze rozpoznana. Dalej trzeba przedstawić całą dokumentację i tylko po braku sprzeciwu ze strony Urzędu, można rozpocząć budowę. Okazuje się, że  w efekcie bardzo mało inwestorów decyduje się na tę procedurę, ponieważ później może okazać się, że ktoś z sąsiadów wnosi sprzeciw i całość budowy znacznie się wydłuża. Ale to tylko wierzchołek góry lodowej. Budując dom na podstawie zgłoszenia, znacznie bardziej skomplikowalibyśmy sobie życie, bo każde istotne odstępstwo od projektu oznacza konieczność uzyskania pozwolenia na budowę. Wynika z tego, że wracamy do punktu wyjścia, bo musimy wstrzymać budowę i przygotować nowy kompletny projekt budowlany. W momencie, kiedy mamy już w ręku pozwolenie na budowę, możemy wystąpić o pozwolenie zamienne. Przedkładamy podówczas jedynie tę część projektu budowlanego, w której mają nastąpić zmiany, a co najbardziej istotne, nie musimy przerywać budowy.

Zdecydowaliśmy zatem, że będziemy podążać ścieżką tradycyjną…I tutaj rozpoczęły się schody, ale niestety nie te, które będą prowadzić na poddasze naszej inwestycji. Czasem mam wrażenie, że to schody prowadzące w głąb jakiejś potężnej katakumby, która mnie zwyczajnie chce wchłonąć, abym już nigdy nie ujrzała światła. Z początku nic nie zapowiadało katastrofy. Składamy gotowy projekt, cała dokumentacja wygląda na kompletną. Po upływie kilku tygodni przychodzi pismo o uzupełnienie braków. Przykładowo tytuł inwestycji powinien mieć brzmienie bardziej rozbudowane, trzeba opisać wszystkie przyłącza, instalacje, itd. I to wszystko w tytule. Mało tego, pomimo, że mamy działkę budowlaną, która jest objęta planem zagospodarowania przestrzennego, musimy załatwić wyłączenie gruntu z produkcji rolnej. Żeby takie zaświadczenie otrzymać, musimy mieć w ręku wyrys i wypis z Miejscowego Planu Zagospodarowania Przestrzennego…No dobrze, trzymam w ręku to pismo i co dalej. Dzwonię do zaprzyjaźnionych sąsiadów, a oni mówią, no taaak, było coś takiego, ale to załatwiał ich pełnomocnik (w osobie taty sąsiadki, będący również projektantem i kierownikiem budowy w jednym) i oni w zasadzie z tym nie mieli nic do czynienia. Zastanawia mnie jedynie to, że Wydział Architektury zachowuje się tak, jakby nie wiedział, że w Gminie jest plan zagospodarowania i ta właśnie działka jest nim objęta. Mało tego, samo wyłączenie z produkcji rolnej odbywa się w jeszcze innym urzędzie, na podstawie dokumentów wybranych z Gminy i na podstawie specjalnego rysunku oraz sterty innych zaświadczeń. Zastanawiam się, dlaczego tego nie można załatwić w jednym miejscu, zwłaszcza teraz, w dobie internetu, kiedy mamy geoportal, który wszystko nam jasno pokazuje. A tu ciągle mamy do czynienia z utrudnianiem życia inwestorom. Zaczynam krążyć po urzędach, na każdy papierek, każde zaświadczenie muszę czekać tygodniami, bo obowiązuje 30 dni na załatwienie sprawy. W każdym z tych miejsc spędzam godziny, rozmawiając z urzędnikami, którzy sami nie rozumieją, dlaczego tak jest. Z niektórymi ucinam sobie miłe pogawędki, a oni kiwają głowami i mówią, że mi współczują, że takie rzeczy to załatwia pełnomocnik z biura projektowego, który zna gminę i przepisy oraz gminne urzędnicze widzimisę…Okazuje się bowiem, że co gmina, to inne wymogi. Ale ja nie chcę współczucia, tylko pomyślnego i szybkiego załatwienia sprawy. Dzwonię do innej koleżanki, która kilka lat temu wystawiła fajny domek. Ona mi mówi, kochana, ja się tym nie zajmowałam, płaci się w pracowni projektowej dodatkowe 5000 PLN i tam jest osoba, która wszystkie papiery załatwia, trzeba tylko zapłacić jeszcze za pełnomocnictwo dla niej 17 PLN i potem to już śpisz spokojnie.  Dobra, jak zaczęłam, to już skończę. Jak się powiedziało a, to trzeba powiedzieć ą ;). Przebrnę przez to jakoś, przecież to nie może być takie trudne.

 

Rzeczywistość jednak przytłacza, krążę po urzędach i mam szczerze dość. Stoję w kilometrowych kolejkach na poczcie, żeby odebrać kolejne wezwania do uzupełnienia dokumentacji, a moja frustracja rośnie. Jak już widzę w skrzynce awizo, to mi się kurczy żołądek, zaczynam mieć odruchy psa Pawłowa – na widok zawiadomienia, rośnie mi gula w gardle. Zaczynam wątpić, że ta budowa kiedykolwiek się rozpocznie. Mam wrażenie, że kręcę się kółko. W czasie wędrówek po urzędach, przychodzi pismo, że postępowanie o pozwolenie na budowę zostało umorzone, ponieważ pozostałe urzędy nie wyprodukowały na czas koniecznych zaświadczeń. Samej sobie nie mogę zarzucić bezczynności, ani nieudolności. Za każdym razem poświęcam długie godziny na studiowaniu przepisów, telefony do znajomych i inne działania, które mają na celu przyśpieszenie załatwiania formalności. Cóż, pierwsze kroki wykonałam w październiku, obecnie mamy koniec marca, a pozwolenia nadal brak. Zatem ustawowe 65 dni na jego uzyskanie to bajka dla grzecznych dzieci. Jaki z tego morał? Taki, że należy samemu się w to nie bawić, tylko zlecić to osobie, która wie gdzie iść i co załatwić, to jej praca. Koszt opłacenia takiego pełnomocnika nie jest niski, ale w obliczu kosztów budowy domu, to kwota do przyjęcia. Oczywiście cieszę, się, że udało mi się przez to przedrzeć, choć nie wiem, czy było to warte moich nerwów. Pozwolenia jeszcze nie ma, ale ja ze swej strony dopełniłam już wszelakich formalności. Ostatnią z nich było załatwienie oświadczenia z Dyrekcji Generalnej Dróg i Autostrad o dostępie do drogi (tak jakby Google maps nie wystarczyły, żeby stwierdzić, że takowy dostęp jest). Teraz czekam jedynie na korektę projektu przez Panią architekt i mam nadzieję, że po tym pójdzie już z górki (niepoprawna optymistka ze mnie, heh).    

Posted in Bez kategorii

Gdzie drwa rąbią…

 

W celu przygotowania działki do przyszłej budowy, dokonaliśmy wytyczenia terenu budowy, co pozwoliło nam precyzyjnie określić, które drzewa trzeba usunąć, by ekipa bez przeszkód mogła zająć się pracami budowlanymi. Trafiliśmy akurat na moment, w którym zaczęły obowiązywać nowe przepisy odnoszące się do wycinki drzew. Wprowadzone przez obecną władzę unormowania przewidują, “że właściciele prywatnych posesji będą zwolnieni z obowiązku uzyskania w urzędzie gminy (miasta) zgody na wycinkę drzew, jeżeli nie jest ona związana z działalnością gospodarczą. W innych wypadkach o zezwolenie trzeba będzie się starać, ale dopiero w odniesieniu do drzew, których obwód (mierzony na wysokości 130 cm) przekroczył metr. Chodzi więc o drzewa mające co najmniej kilkanaście lat”. Mniej formalności? Świetnie. W końcu to nasz grunt i powinniśmy móc robić z zielenią, to co nam się podoba. Z jednej strony to słuszna teza, lecz z drugiej nowe przepisy nie do końca oceniamy jako korzystne, a to co najmniej z dwóch powodów. W pierwszej kolejności leży nam na sercu ekologia i doskonale wiemy, że mniej drzew, to mniej płuc dla naszej matki ziemi. Nieograniczone prawo do wycinki jest nadużyciem. Obecnie mamy do czynienia z sytuacją, gdzie każdy kto może, tnie na potęgę, by skorzystać ze zmiany prawnej, która okazała się bublem i wkrótce zostanie skorygowana. Drugi powód naszej oceny jest czysto prywatny, a mianowicie, pomimo braku formalności, wycięcie kilku drzew na działce okazuje się przedsięwzięciem trudniejszym, niż to było jeszcze kilka miesięcy temu. Firmy zajmujące się profesjonalnie wycinką mają tyle pracy, że wcale nie palą się do ścięcia kilku drzewek na niewielkiej działce, a te, które skłonne byłyby się podjąć takiego zadania, dyktują ceny, które jawić się mogą jako absurdalne. Przeszukując ogłoszenia zamieszczane na popularnych portalach natrafiam na  różnorodne oferty, nie tracąc czasu, zaczynam dzwonić i pisać do potencjalnych wykonawców. Początkowo wysiłki idą na marne, bo dowiedziawszy się o ilości drzew i ich rodzaju, drwale odkładają słuchawkę. Na naszej działce rosną drzewka mało kaloryczne, czyli takie, które średnio nadają się do opału, bądź nie nadają się wcale. Mamy bowiem tuje, kilka małych iglaków przy ogrodzeniu i parę drzewek owocowych (kilka wiśni i czereśnię). Szkoda nam tych drzewek, ale nie mamy wyjścia. Mimo szczerych chęci nie uda się ich uratować, bo trzeba zrobić bramę wjazdową (kiedyś była to działka o powierzchni 16 arów z jedną bramą). Drzewka owocowe też trzeba odżałować, bo mieszczą się w planowanym terenie zabudowy.

Wracając do zastanej sytuacji, drwali zaczęło zwyczajnie brakować, ponieważ zajmują się wycinką całych połaci prywatnych lasów, których właściciele liczą na przekształcenie gruntów w grunty rolne, co zagwarantuje im wciąż obowiązujące dotacje (dopłaty) z Unii Europejskiej, bądź też umożliwi sprzedaż gruntów firmom developerskim. W zestawieniu z sytuacją z roku poprzedniego można zaryzykować stwierdzenie, że popyt na profesję drwala sięgnął zenitu i w zasadzie spowodował trudny do zrekompensowania deficyt osób trudniących się tym zajęciem. Rezygnujemy więc z profesjonalistów i próbujemy u osób prywatnych z ogłoszeń internetowych. Dowiadujemy się, że wycinka będzie możliwa za kilka miesięcy. Większość amatorów piły mechanicznej ma pełne kalendarze, pozostaje nam zatem cierpliwość i dalsze telefony. W końcu się udaje. Operatywna pani umawia mnie ze swoim mężem, oczywiście chodzi wyłącznie o wycinkę ;). Cena nie jest niska, ale zdecydowanie bardziej przystępna niż wcześniejsze oferty. Termin też jest bliski…zaczynamy mieć wątpliwości, czy ekipa pojawi się rano na działce. Mimo problemów, drwale-amatorzy zjawiają się na działce o umówionej godzinie i dość sprawnie przystępują do dzieła zniszczenia. Nasza działka jest w zasadzie gotowa do dalszych prac.

Posted in Bez kategorii

Działka nieuzbrojona, czyli nie ma wody na pustyni…

Znalezienie odpowiedniego miejsca na budowę domu to jedno, drugą zaś ważną kwestią jest to, czy na działce są media. Z oczywistych względów najlepiej mieć grunt, na którym wszystkie potrzebne media są doprowadzone, w szczególności chodzi o prąd, wodę, kanalizację, gaz. Jest to sytuacja idealna, mamy podówczas do dyspozycji szereg wariantów ogrzewania, a co najważniejsze mamy co pić i w czym się wykąpać. Niemniej najważniejszym medium, które na działce powinno bezwzględnie być, jest prąd. Bez niego bowiem nie dostaniemy pozwolenia na budowę. Kwestię ogrzewania pozostawmy na razie nie dotkniętą, ponieważ obecnie mamy do dyspozycji wiele rozwiązań, które pozwalają nam ominąć doprowadzenie do działki gazu.

I tak, w naszej inwestycji zdarzyło się, że pomimo dobrego usytuowania (o czym pisaliśmy wcześniej) zastaliśmy grunt w zasadzie nieuzbrojony, ale ze zgodą na przeprowadzenie prądu. To był czynnik, który nieco nas uspokoił i pomógł podjąć ostateczną decyzję o zakupie.

 

Początkowo wydawało się, że z wodą również nie będzie problemu i gładko przejdziemy do planowania budowy, lecz okazało się, że rzeczywistość była zgoła inna. W pierwszej kolejności udaliśmy się do PUK (Przedsiębiorstwo Usług Komunalnych) i poprosiliśmy o warunki przyłączenia wody. Takie warunki zostały wydane, po kilkutygodniowym terminie oczekiwania. Wszystko cudownie ale….przyłączenie do sieci wymaga zgody właścicieli okolicznych działek. Ci ostatni wcale nie byli chętni, żeby taki dostęp nam zapewnić, stosując różne tłumaczenia i uniki. Zniechęceni, udaliśmy się ponownie do PUK, tłumacząc problematyczną kwestię. Nasi najbliżsi sąsiedzi oczywiście wodę by nam dali, ale ich przyłącze jest tak małe (miało służyć jedynie do podlewania ogródka działki niegdyś rekreacyjnej), że sami mają nieustanny problem z ciśnieniem. Część sąsiadów ma już przyłącza, a jak wytłumaczono mi w PUK, nie można zaprojektować rozbudowy sieci wspartej na przyłączu do przyłącza. Zatem tutaj znów ściana, od której się boleśnie odbiliśmy. Nie daliśmy jednak za wygraną i pukamy do kolejnych drzwi, dowiadując się, że sąsiedzi od strony północnej wody nie mogą udostępnić, ponieważ jest umowa międzysąsiedzka, jeszcze z czasów rozbudowy sieci, stanowiąca, że aby udostępnić możliwość przyłączenia się, wymaga się zgody wszystkich (dwunastu!) sygnatariuszy, z których już wiadomo, że absolutnie nie zgodzi się czterech, ponieważ obawiają się spadku i tak słabego ciśnienia.

Kolejne, desperackie podejście do PUK i wydanie zupełnie nowych (trzecich już) warunków, które mówią, że wodę można wziąć z węzła zlokalizowanego na równoległej ulicy. Idziemy do właścicieli, z początku wydaje się, że nawet są chętni, żeby pomóc, ale okazuje się, że rura być może zlokalizowana jest w pięknie wymurowanym podjeździe, a może zupełnie gdzie indziej. Wracamy na posesję ze znawcą sieci, który za namową zaprzyjaźnionej pani z PUK, zgadza się poświęć swój czas. Okazuje się jednakże, że fachowcy z PUK w zasadzie to nie wiedzą gdzie ona (rura) jest, więc trzeba rozkopać cały ogródek, na co już nie godzą się uprzednio przychylni sąsiedzi z równoległej ulicy. Pół roku starań, ślęczenia nad mapami, godziny spędzone w PUK i męczące interakcje z sąsiadami idą na marne. Jedynym realnym rozwiązaniem jest drążenie własnej studni. A tutaj znów napotykamy szereg znaków zapytania, czy znajdziemy wodę, a jeśli tak, jak głęboko, jeśli się w końcu do niej dokopiemy, to czy będzie ona zdatna do picia, czy nie będzie w niej zbyt dużo żelaza i manganu, jaki będzie koszt filtrowania, itp., itd…. Te pytania i wątpliwości spędzają sen z powiek. Jednak nie poddajemy się, podejmujemy próbę odnalezienia naszej wody na pustyni, jaką okazała się (wydawać by się mogło) zielona i dość gęsto zaludniona okolica, w której to każdy z domów posiada kilka łazienek…

O wierceniu studni i dalszych perypetiach z tym związanych napiszę za jakiś czas.

Posted in Działki pod budowę
grunt-1024x517.png

Grunt to mieć grunt

Wydawać by się mogło, że gruntu jest pod dostatkiem w okolicach miasta Krakowa. Zakładamy, że nie jest to Warszawa, gdzie moda na powstawanie okołomiejskich „sypialni” nastała nieco wcześniej, czyli poszukiwanie ciekawego miejsca pod budowę domku jednorodzinnego nie nastręczy nam specjalnych trudności. Rzeczywiście, w dużej mierze mamy rację. W różnorodnych serwisach ogłoszeniowych znajdujemy wiele działek w okolicach Krakowa. Celujemy w nieruchomość, która nie byłaby zbyt daleko oddalona od granicy miasta ( maksymalnie około 3-5 km), myślimy bowiem o swoim przyszłym komforcie i potencjalnych uciążliwościach związanych z pokonywaniem znaczących odgległości przez zakorkowane miasto. Niegdyś mieszkaliśmy na krakowskim Nowym Bieżanowie, i mimo, że było to wciąż miasto, aby dojechać do centrum, trzeba było pokonać ponad 10 km. Bierzemy również pod uwagę kierunki rozbudowy aglomeracji. O ile bowiem Kraków bardzo rozciągnął się na południe i wschód (wchłaniając dawną Nową Hutę i południowe wioski), to jego północna część pozostaje wciąż mało rozbudowana, co przekłada się również na infrastrukturę transportową (mowa tutaj zarówno o komunikacji miejskiej, jak i drogach). Brakuje północnej obwodnicy, a tramwaj, który miał być już 10 lat temu, wciąż pozostaje jedynie w sferze planów. Pozostaje jeden zatłoczony autobus miejski i kilka podmiejskich, które kursują raz na kilka godzin. 

Wobec powyższego mamy do rozważenia kilka za i przeciw poszukiwaniu działki na Północy. Z jednej strony wyraźnie widać braki tej okolicy Krakowa. W szczególności chodzi o wspomnianą obwodnicę, która jednak ma powstać za kilka lat. Myślimy perspektywicznie, zatem to już jest plus. Ponadto od dawna planowany jest remont i poszerzenie tak zwanej „wylotówki” na Warszawę, czyli al. 29 Listopada. Z początku będą poważne utrudnienia, z którymi należy się liczyć, ale jak się to przetrwa, komfort podróżowania znacznie się poprawi. Taką przynajmniej mamy nadzieję

Dalej nie tłumczy to, dlaczego tak trzymamy się tej północy. Mianowicie myślimy również o naszym zdrowiu. Kraków jest pokryty smogiem, to problem, z którym krakowianie zmagają się od lat. Co jednak ciekawe, to o ile południowa część miasta i jego okolice dotknięte są przez zanieczyszenie w sposób znaczący, to północna część jest spowita smogiem w mniejszym stopniu. Jest to reguła, którą obserwuje się od lat. Okolice Górki Narodowej i parku krajobrazwego Dolinki Krakowskie, dzięki wysokiemu położeniu i dużej ilości terenów biologicznie czynnych, są jednym z najczystszych regionów miasta, włączając w to okoliczne gminy.

Kolejnym argumentem jest również kwestia rzeczywistej odległości. Można zneleźć ciekawie położone działki na południu. Tylko z założonych maksymalnie 10 km do centrum miasta (Dworzec Główny), nagle mamy tych kilometrów 15 i więcej. Dla przykładu, z popularnych rejonów z punktu widzenia budownictwa jednorodzinnego, bierzemy podkrakowskie Mogilany (odległość do Dworca Głównego 19,6 km) i gminę Bibice (zlokalizowaną za północną granicą miasta z wynikiem odległości od Dworca zaledwie 7 km). Średnia cena za 1 ar działki budowlanej jest porównywalna do cen w Bibicach. Zostawmy jednak ceny, ponieważ zależą one od wielu aspektów, a lokalizacja nie jest tutaj jedynym kryterium.

Do tego wszystkiego dochodzi zalewowość niektórych terenów położonych w pobliżu koryta Wisły (np. okolice Tyńca). Północ akurat od tego problemu jest całkowicie uwolniona.

Posted in Działki pod budowę