Znalezienie odpowiedniego miejsca na budowę domu to jedno, drugą zaś ważną kwestią jest to, czy na działce są media. Z oczywistych względów najlepiej mieć grunt, na którym wszystkie potrzebne media są doprowadzone, w szczególności chodzi o prąd, wodę, kanalizację, gaz. Jest to sytuacja idealna, mamy podówczas do dyspozycji szereg wariantów ogrzewania, a co najważniejsze mamy co pić i w czym się wykąpać. Niemniej najważniejszym medium, które na działce powinno bezwzględnie być, jest prąd. Bez niego bowiem nie dostaniemy pozwolenia na budowę. Kwestię ogrzewania pozostawmy na razie nie dotkniętą, ponieważ obecnie mamy do dyspozycji wiele rozwiązań, które pozwalają nam ominąć doprowadzenie do działki gazu.
I tak, w naszej inwestycji zdarzyło się, że pomimo dobrego usytuowania (o czym pisaliśmy wcześniej) zastaliśmy grunt w zasadzie nieuzbrojony, ale ze zgodą na przeprowadzenie prądu. To był czynnik, który nieco nas uspokoił i pomógł podjąć ostateczną decyzję o zakupie.
Początkowo wydawało się, że z wodą również nie będzie problemu i gładko przejdziemy do planowania budowy, lecz okazało się, że rzeczywistość była zgoła inna. W pierwszej kolejności udaliśmy się do PUK (Przedsiębiorstwo Usług Komunalnych) i poprosiliśmy o warunki przyłączenia wody. Takie warunki zostały wydane, po kilkutygodniowym terminie oczekiwania. Wszystko cudownie ale….przyłączenie do sieci wymaga zgody właścicieli okolicznych działek. Ci ostatni wcale nie byli chętni, żeby taki dostęp nam zapewnić, stosując różne tłumaczenia i uniki. Zniechęceni, udaliśmy się ponownie do PUK, tłumacząc problematyczną kwestię. Nasi najbliżsi sąsiedzi oczywiście wodę by nam dali, ale ich przyłącze jest tak małe (miało służyć jedynie do podlewania ogródka działki niegdyś rekreacyjnej), że sami mają nieustanny problem z ciśnieniem. Część sąsiadów ma już przyłącza, a jak wytłumaczono mi w PUK, nie można zaprojektować rozbudowy sieci wspartej na przyłączu do przyłącza. Zatem tutaj znów ściana, od której się boleśnie odbiliśmy. Nie daliśmy jednak za wygraną i pukamy do kolejnych drzwi, dowiadując się, że sąsiedzi od strony północnej wody nie mogą udostępnić, ponieważ jest umowa międzysąsiedzka, jeszcze z czasów rozbudowy sieci, stanowiąca, że aby udostępnić możliwość przyłączenia się, wymaga się zgody wszystkich (dwunastu!) sygnatariuszy, z których już wiadomo, że absolutnie nie zgodzi się czterech, ponieważ obawiają się spadku i tak słabego ciśnienia.
Kolejne, desperackie podejście do PUK i wydanie zupełnie nowych (trzecich już) warunków, które mówią, że wodę można wziąć z węzła zlokalizowanego na równoległej ulicy. Idziemy do właścicieli, z początku wydaje się, że nawet są chętni, żeby pomóc, ale okazuje się, że rura być może zlokalizowana jest w pięknie wymurowanym podjeździe, a może zupełnie gdzie indziej. Wracamy na posesję ze znawcą sieci, który za namową zaprzyjaźnionej pani z PUK, zgadza się poświęć swój czas. Okazuje się jednakże, że fachowcy z PUK w zasadzie to nie wiedzą gdzie ona (rura) jest, więc trzeba rozkopać cały ogródek, na co już nie godzą się uprzednio przychylni sąsiedzi z równoległej ulicy. Pół roku starań, ślęczenia nad mapami, godziny spędzone w PUK i męczące interakcje z sąsiadami idą na marne. Jedynym realnym rozwiązaniem jest drążenie własnej studni. A tutaj znów napotykamy szereg znaków zapytania, czy znajdziemy wodę, a jeśli tak, jak głęboko, jeśli się w końcu do niej dokopiemy, to czy będzie ona zdatna do picia, czy nie będzie w niej zbyt dużo żelaza i manganu, jaki będzie koszt filtrowania, itp., itd…. Te pytania i wątpliwości spędzają sen z powiek. Jednak nie poddajemy się, podejmujemy próbę odnalezienia naszej wody na pustyni, jaką okazała się (wydawać by się mogło) zielona i dość gęsto zaludniona okolica, w której to każdy z domów posiada kilka łazienek…
O wierceniu studni i dalszych perypetiach z tym związanych napiszę za jakiś czas.