Początkowo wydawało mi się, że z rozpoczęciem budowy nie będzie jakiegokolwiek problemu. W roku 2015 w życie weszły przepisy, które znacząco miały procedurę uzyskania mocno uprościć, dodatkowo można już skorzystać ze ścieżki alternatywnej, czyli iść trybem tak zwanego zgłoszenia. Druga możliwość stwarza jednak problemy, a mianowicie, jako procedura równoległa, nie jest do końca jeszcze rozpoznana. Dalej trzeba przedstawić całą dokumentację i tylko po braku sprzeciwu ze strony Urzędu, można rozpocząć budowę. Okazuje się, że w efekcie bardzo mało inwestorów decyduje się na tę procedurę, ponieważ później może okazać się, że ktoś z sąsiadów wnosi sprzeciw i całość budowy znacznie się wydłuża. Ale to tylko wierzchołek góry lodowej. Budując dom na podstawie zgłoszenia, znacznie bardziej skomplikowalibyśmy sobie życie, bo każde istotne odstępstwo od projektu oznacza konieczność uzyskania pozwolenia na budowę. Wynika z tego, że wracamy do punktu wyjścia, bo musimy wstrzymać budowę i przygotować nowy kompletny projekt budowlany. W momencie, kiedy mamy już w ręku pozwolenie na budowę, możemy wystąpić o pozwolenie zamienne. Przedkładamy podówczas jedynie tę część projektu budowlanego, w której mają nastąpić zmiany, a co najbardziej istotne, nie musimy przerywać budowy.
Zdecydowaliśmy zatem, że będziemy podążać ścieżką tradycyjną…I tutaj rozpoczęły się schody, ale niestety nie te, które będą prowadzić na poddasze naszej inwestycji. Czasem mam wrażenie, że to schody prowadzące w głąb jakiejś potężnej katakumby, która mnie zwyczajnie chce wchłonąć, abym już nigdy nie ujrzała światła. Z początku nic nie zapowiadało katastrofy. Składamy gotowy projekt, cała dokumentacja wygląda na kompletną. Po upływie kilku tygodni przychodzi pismo o uzupełnienie braków. Przykładowo tytuł inwestycji powinien mieć brzmienie bardziej rozbudowane, trzeba opisać wszystkie przyłącza, instalacje, itd. I to wszystko w tytule. Mało tego, pomimo, że mamy działkę budowlaną, która jest objęta planem zagospodarowania przestrzennego, musimy załatwić wyłączenie gruntu z produkcji rolnej. Żeby takie zaświadczenie otrzymać, musimy mieć w ręku wyrys i wypis z Miejscowego Planu Zagospodarowania Przestrzennego…No dobrze, trzymam w ręku to pismo i co dalej. Dzwonię do zaprzyjaźnionych sąsiadów, a oni mówią, no taaak, było coś takiego, ale to załatwiał ich pełnomocnik (w osobie taty sąsiadki, będący również projektantem i kierownikiem budowy w jednym) i oni w zasadzie z tym nie mieli nic do czynienia. Zastanawia mnie jedynie to, że Wydział Architektury zachowuje się tak, jakby nie wiedział, że w Gminie jest plan zagospodarowania i ta właśnie działka jest nim objęta. Mało tego, samo wyłączenie z produkcji rolnej odbywa się w jeszcze innym urzędzie, na podstawie dokumentów wybranych z Gminy i na podstawie specjalnego rysunku oraz sterty innych zaświadczeń. Zastanawiam się, dlaczego tego nie można załatwić w jednym miejscu, zwłaszcza teraz, w dobie internetu, kiedy mamy geoportal, który wszystko nam jasno pokazuje. A tu ciągle mamy do czynienia z utrudnianiem życia inwestorom. Zaczynam krążyć po urzędach, na każdy papierek, każde zaświadczenie muszę czekać tygodniami, bo obowiązuje 30 dni na załatwienie sprawy. W każdym z tych miejsc spędzam godziny, rozmawiając z urzędnikami, którzy sami nie rozumieją, dlaczego tak jest. Z niektórymi ucinam sobie miłe pogawędki, a oni kiwają głowami i mówią, że mi współczują, że takie rzeczy to załatwia pełnomocnik z biura projektowego, który zna gminę i przepisy oraz gminne urzędnicze widzimisę…Okazuje się bowiem, że co gmina, to inne wymogi. Ale ja nie chcę współczucia, tylko pomyślnego i szybkiego załatwienia sprawy. Dzwonię do innej koleżanki, która kilka lat temu wystawiła fajny domek. Ona mi mówi, kochana, ja się tym nie zajmowałam, płaci się w pracowni projektowej dodatkowe 5000 PLN i tam jest osoba, która wszystkie papiery załatwia, trzeba tylko zapłacić jeszcze za pełnomocnictwo dla niej 17 PLN i potem to już śpisz spokojnie. Dobra, jak zaczęłam, to już skończę. Jak się powiedziało a, to trzeba powiedzieć ą ;). Przebrnę przez to jakoś, przecież to nie może być takie trudne.
Rzeczywistość jednak przytłacza, krążę po urzędach i mam szczerze dość. Stoję w kilometrowych kolejkach na poczcie, żeby odebrać kolejne wezwania do uzupełnienia dokumentacji, a moja frustracja rośnie. Jak już widzę w skrzynce awizo, to mi się kurczy żołądek, zaczynam mieć odruchy psa Pawłowa – na widok zawiadomienia, rośnie mi gula w gardle. Zaczynam wątpić, że ta budowa kiedykolwiek się rozpocznie. Mam wrażenie, że kręcę się kółko. W czasie wędrówek po urzędach, przychodzi pismo, że postępowanie o pozwolenie na budowę zostało umorzone, ponieważ pozostałe urzędy nie wyprodukowały na czas koniecznych zaświadczeń. Samej sobie nie mogę zarzucić bezczynności, ani nieudolności. Za każdym razem poświęcam długie godziny na studiowaniu przepisów, telefony do znajomych i inne działania, które mają na celu przyśpieszenie załatwiania formalności. Cóż, pierwsze kroki wykonałam w październiku, obecnie mamy koniec marca, a pozwolenia nadal brak. Zatem ustawowe 65 dni na jego uzyskanie to bajka dla grzecznych dzieci. Jaki z tego morał? Taki, że należy samemu się w to nie bawić, tylko zlecić to osobie, która wie gdzie iść i co załatwić, to jej praca. Koszt opłacenia takiego pełnomocnika nie jest niski, ale w obliczu kosztów budowy domu, to kwota do przyjęcia. Oczywiście cieszę, się, że udało mi się przez to przedrzeć, choć nie wiem, czy było to warte moich nerwów. Pozwolenia jeszcze nie ma, ale ja ze swej strony dopełniłam już wszelakich formalności. Ostatnią z nich było załatwienie oświadczenia z Dyrekcji Generalnej Dróg i Autostrad o dostępie do drogi (tak jakby Google maps nie wystarczyły, żeby stwierdzić, że takowy dostęp jest). Teraz czekam jedynie na korektę projektu przez Panią architekt i mam nadzieję, że po tym pójdzie już z górki (niepoprawna optymistka ze mnie, heh).